auto za 3 tyś.zł
A więc bohaterem jest BMW e36 z najmniejszym możliwym silnikiem czyli 1.6 i oszałamiającą mocą 102 KM urodzone w 1998r.
Podane koszty nie są rozbite na koszt części i robociznę zaokrąglone , jest to suma łączna.
Najdroższą pozycją w zakupie jest:
Samochód 6 000
Rejestracja 256
Ubezpieczenie 657
Olej, fitr, filtr powietrza + wymiana 180
Oleje most, skrzynia+ wymiana 350
Nowa chłodnica, płyn, płukanie układu,
naprawa klimatyzacji 800
Zakup nowych opon 850
Wymiana opon, sworznia, 2x tuleje wahacza 350
Wycieraczki, spinki, kołki 100
Czyli jesteśmy już blisko okolicy 9500 zł. W najbliższym czasie wpadnie koszt zrobienia przednich hamulców z uwagi na bicie przy hamowaniu z wyższych prędkości oraz dopłatę do ubezpieczenia świeżego adepta polskich dróg i śmiało „dycha” pęknie. Auto kupione przez przypadek o czym za chwilę.
Od jakiegoś czasu rozglądałem się za samochodem, który miał być pierwszym samochodem dla młodego kierowcy. Z racji tego oraz kosztów ubezpieczenia szukanie samochodu ograniczało się do aut miejskich z niewielką pojemnością z silnikiem, który nie jest upierdliwy w eksploatacji i ma jakieś tam wyposażenie. Budżet +/- 10 tyś. + jakieś 2 tyś. na start. I najważniejsze, samochód ma się podobać dzieciakowi- niestety civic ej9 to gatunek wymarły. Wybór padł na Citroena C2, Fiestę MK 6, Micra K12, najbliższej okolicy tak do 100 kilometrów jakoś niespecjalnie ich za dużo, za to wybór wszelkiej maści Opli i Volkswagenów zatrzęsienie. Pierwsze wrażenia po przeglądaniu portali z ogłoszeniami i zdziwienie jak trzymają cenę auta miejskie. Za niewiele więcej można dostać kompakta z podobnego rocznika i sporo lepiej wyposażonego. Drugie zdziwienie przyszło jak zacząłem oglądać auta na żywo. Z założonym budżetem, bez wymagań co do rocznika i przebiegu myślałem, że można znaleźć coś w stanie technicznym ogólnie dobrym i nie wymagających dużych nakładów finansowych na starcie. Obejrzałem 9 aut, do 10 nie dojechałem, sprzedający zadzwonił, że miał kolizję. Ale do rzeczy. Większość samochodów sprzedawały kobiety, w pojedynczych przypadkach panowie. Zdaję sobie sprawę, że ktoś kto wystawia samochód po zrobieniu zdjęć nie trzyma go pod kocem tylko nim jeździ ale jak przyjeżdża potencjalny klient na oględziny to wypadałoby chociaż śmieci posprzątać. Ogólnie jest dramat. Po stanie karoserii, zderzakach widać, że nie miały lekkiego życia. Generalnie to co w opisie, a w rzeczywistości to dwa różne światy. Począwszy od dupereli jak połamane elementy wyposażenia środka, po filharmonię pod maską i podwozia. Jakieś defekty wizualne karoserii były do zaakceptowani ale też bez przesady. Kolejnym problemem aut miejskich jest korozja, mniejsza większa ale jest. Byłem zaskoczony fiestami, w każdej progi trzymały się kupy, jakieś lekkie wykwity na rantach. W cytrynach i nissanie z podwoziem jest dużo gorzej. Nie biegałem z czujnikiem lakieru, bo to przy takim aucie i budżecie i przyszłości jaka czeka ten samochód bez większego sensu. Na hasło, że jedziemy na stację diagnostyczną pada pytanie po co albo nie mam czasu. Nieliczni się godzą. Mogę tylko napisać jedźcie, a jak sprzedający nie chce to sobie odpuście. Prawie kupiłem cytrynę i micrę jednak na stacji wyszło, że cytryna cieknie dołem pomiędzy silnikiem, a skrzynią, belka do regeneracji natomiast w micrze podłoga z tyłu w takim stanie, że zawias trzyma się na słowo honoru. To, że przewody hamulcowe będą w stanie kwalifikującym do wymiany to większości standard i trzeba sobie to jako pozycję do pakietu startowego doliczyć. Na pewno w oczach sprzedających tym nie zyskacie, a wręcz stracicie i odłożą Was na półkę z cwanymi Mirkami. W sumie można by było z tego coś wybrać i zrobić pod siebie ale nie za pieniądze, które sobie śpiewają. I jeszcze coś czego nie rozumiem. To co ludzie włożyli w samochód w czasie eksploatacji traktują jako inwestycję która ma się zwrócić . Nieważne, że to miało miejsce w przeciągu całego czasu posiadania samochodu, a wybitnie jest jak ktoś coś przed sprzedażą musiał zrobić, żeby auto w ogóle się kręciło. I to też jest najczęstszy argument, że ja to zrobiłem/zrobiłam przy temacie ceny, a reszta deficytów się nie liczy. Z tego też powodu odpuściłem auto znajomej. Dyplomatycznie młoda powiedziała, że kolor jej się nie spodobał. Z resztą, nie lubię też nic „na wydrę”, jak widzę, że pole do rozmowy jest żadne to odpuszczam temat, dziękuję za poświęcony czas i odjeżdżam.
I powoli zmierzamy do zakupu tytułowego paśćca. Oglądaliśmy coś kawałek za Gdańskiem, wracaliśmy do domu. Stojąc w korku przyszło powiadomienie o nowych ofertach łapiących się na widełki cenowe. Młodej zdjęcia podpasowały i tak na podwórku handlusa się znaleźliśmy. Wrażenie pierwsze ok, po przejażdżce też, oględziny z kanału też na plus, cena nie najgorsza. Rudej nie ma, wizualnie kilka zaprawek do zrobienia. Nie żebym tu reklamował handlarza ale starszy samochód zwieziony zza Odry stanem technicznym bił na głowę to co oglądałem. Po zakupie przy okazji robienia pod siebie przez 2 zaprzyjaźnionych mechaników w ich opinii samochód uszanowany, w miarę serwisowany bez większych bolączek, który posłuży jeszcze długo. Czy naprawdę jest taka różnica w kulturze technicznej między nami, a sąsiadami? Czy może to, że auta miejskie, z założenia mają być tanie i nikt tam przy projektowaniu technologii ani materiałów z wyższej półki nie wkłada co przekłada się na ich szybsze zużycie? Rozumiem, że prawa rynku, ceny nowych aut skoczyły co ma wpływ na cenę używek, że covid i ludzie oglądają każdą złotówkę ale czy to ma wpływ na stan techniczny? Nie wydaje mi się.
Ot takie sobie to dywagacje o naszym rynku motoryzacyjnym. Co do wyboru młodej napiszę tylko, że jestem zadowolony, przynajmniej ma 4 cylindry i jakoś wygląda (oczywiście kwestia gustu)